Grenlandia.

Są takie miejsca, odlGrenlandiaegłe, niedostępne, o których wiemy, że istnieją. O których marzymy, że dane nam będzie tam kiedyś dotrzeć. Tajemnicze. Czasem owiane legendą. Dla mnie jednym z nich jest Narsarsuaq.

Podczas jednej z naszych medycznych misji niezbędne okazało się międzylądowanie w drodze do Ameryki. Początkowo piloci planowali dotankować na Islandii, ale po dokonaniu wyliczeń okazało się, że korzystniejszym miejscem tankowania będzie Grenlandia. Kreska naszej trasy na mapie przebiega niemalże nad… Narsarsuaq. Być może dla czytających jest to tylko dziwna, nic nie mówiąca, trudna do wymówienia nazwa. Ale gdy usłyszałem ją od naszego kapitana, poczułem natychmiast przyspieszone bicie serca. To miejsce – legenda. Czeka nas przygoda „in the middle of nowhere”.

Trochę historii.

Grenlandia.JezioraGdy wiele lat temu pierwszy raz zobaczyłem Grenlandię z wysokości 12 kilometrów, oszołomiło mnie absolutnie fotoszopowe zestawienie bezkresnej lodowej bieli, brunatnych granitowych urwisk, różnych odcieni morskiego błękitu i… bajecznie zielonych dolin. Sprytnie wykorzystał grenlandzką zieleń Eryk Rudy, czym zasłużył niewątpliwie na miano mistrza marketingu. Sto lat przed tym, gdy Mieszko I zaprosił Dąbrówkę na randkę, skutecznie namówił paru ludzi, aby osiedlili się na zielonym z nazwy, a pokrytym w ponad 90% lodem lądzie.

Bakcylem Narsasuaq zaraził mnie Wojtek Majka, chodząca encyklopedia lotnictwa. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że bakcyl ten bywa zaraźliwy i dalsze czytanie odbywa się na własne ryzyko.

Lotnisko Narsasuaq

Nazwa w lokalnym języku oznacza banalne „duże-płaskie”. Duże, to trochę za dużo powiedziane, ale niewątpliwie wystarczająco płaskie, żeby zmieścić lotnisko i małą osadę. Lotnisko położone jest w głębi niemal stukilometrowego fiordu, którego brzegi mają od kilkudziesięciu do kilkuset metrów wysokości. Wybudowali je w 1941 Amerykanie, umiejscawiając tu bazę wojskowa o kryptonimie Bluie West One.

W głowie brzmią mi słowa Ernesta Ganna, który w roku 1942 przeprowadzał przez Atlantyk samoloty transportowe DC-3, „Dakoty”. W książce „Los jest myśliwym” pisał: „Masz trzy fiordy, nie będziesz wiedzieć, że jesteś we właściwym, dopóki nie zobaczysz po ostatnim zakręcie lotniska.” Wlot w niewłaściwy fiord kończył się zazwyczaj rozbiciem maszyny. Nawet gdy szczęśliwie udało się wydostać z pułapki fiordu, na drugą próbę i dociągnięcie do lotniska mogło już nie starczyć paliwa. Przeciążone samoloty dolatywały na „oparach”. Lot przy niskich chmurach zakrywających wierzchołki to była niewątpliwie walka o życie. Cóż, północny Atlantyk to nie Morze Śródziemne, piękna pogoda zdarza się tu nieco rzadziej.

Mimo, że od tamtych czasów minęło 75 lat, lotnisko nadal nie jest specjalnie przygotowane na trudne warunki atmosferyczne. Nie ma nowoczesnych systemów podejścia precyzyjnego w rodzaju ILS, a na dodatek cały obszar jest poza zasięgiem stacji radarowych. Jedyna pomoc nawigacyjna to archaiczna bezkierunkowa radiolatarnia NDB, dzieli czemu pilot wie, że „gdzieś tu mniej więcej powinno być lotnisko”. Loty mogą się więc odbywać tylko przy w miarę dobrej pogodzie.

W czasie II Wojny istniał tu kilkusetosobowy szpital, wykorzystywany również w późniejszych czasach wojny koreańskiej. Tysiące rannych, okaleczonych, wracających do ojczyzny weteranów mogło mieć negatywny wpływ na morale obywateli. Dlatego, jak głosi niepotwierdzona pogłoska, umieszczano wojenne kaleki w tym subpolarnym „sanatorium”, rodzinie przekazując informację o zaginięciu. Budynek szpitala spłonął w 1974 roku, jedynym śladem są dziś nieuprzątnięte ruiny.

Wracamy do teraźniejszości.

Kontroler stawia nas w holding, czyli każe polatać w kółko, póki startujący pod nami mały samolot nie oddali się na bezpieczny dystans. Krążenie nad lotniskiem przyprawia zwykle pasażerów o zawrót głowy. Nas też przyprawia, ale przyczyną są widoki, które możemy podziwiać z okien. Fiordy, wrzosowiska, maleńkie jeziorka, „alpejskie” szczyty i bezkresny lodowiec, opadający wielkim jęzorem niemal w osi pasa startowego. Liczne, małe z tej wysokości białe plamki na wodzie oznaczają góry lodowe.

Podchodzimy do lądowania. Skrzydła tną powietrze na wysokości skał, a tafla wody z wystającymi wierzchołkami podwodnych lodowych olbrzymów zbliża się coraz bardziej. Przekraczamy linię brzegową i niemal natychmiast samolot dotyka kołami betonu. Nie rozumiem, dlaczego na brzegu nie kibicuje nam grupa machających, rozentuzjazmowanych i roznegliżowanych plażowiczów i plażowiczek, jak na słynnych turystycznych pocztówkach z Sant Marteen. Zrozumiem to natychmiast po otwarciu drzwi. Jest dość zimno i wieje okrutnie.

Trafiamy na szczyt przewozów. Do lądowania podchodzi śmigłowiec Bell-Huey, przywożący pasażerów z sąsiednich osad. Sąsiedztwo to pojecie względne, najbliższe Narsasuaq osady oddalone są o kilkadziesiąt kilometrów. Na jedno (gminne) miejsce do lądowania przypada na wyspie kilkaset osób, co niewątpliwie jest światowym rekordem. Ale latanie jest tu koniecznością, nie wyborem. Grenlandia ma raptem 55 tysięcy mieszkańców, a powierzchnię siedem razy większą od Polski. Lotnisko ożywa, wypełnia się maszynami w ciemnoczerwonym (w białe kropki)Grenlandia_Narsarsuaq_03 malowaniu Air Grenland. Huey’e, Sikokrsky, King Air’y i Dash’e. Można też tu zobaczyć całkiem duże samoloty, swego czasu do Kopenhagi latał regularnie Airbus 330. No ale przecież lądowały też wcześniej amerykańskie bombowce „Superfortece”.
Huey przez chwilę zastyga w zawisie, a ja delektuję się niepowtarzalnym odgłosem „tap-tap-tap” dwóch potężnych łopat tego legendarnego helikoptera. Gdyby nie czerwone malowanie maszyny, czułbym się jak pułkownik Kilgore z „Czasu Apokalipsy”.

Po krótkim postoju czas na start. Lubię latać i uważam, że lotnictwo, zwłaszcza to profesjonalne, jest bardzo bezpieczne. Niemniej nie mogę całkowicie pozbyć się myśli, co grozi w tych niezwykłych okolicznościach przyrody w razie poważnej awarii przy starcie. Z jednej strony kąpiel w lodowatej wodzie, z przeciwnej- lodowa ściana. Na szczęście nasza odrzutowa „fura” należy do najlepszych w swojej klasie samolotów, również pod względem krótkiego rozbiegu i szybkiego wznoszenia. Moje obawy o to, że startujemy prosto w kierunku lodowca i całkiem stromych gór, nasz kapitan kwituje stoickim „tym się nie przejmuj”. I to mi całkowicie wystarcza.

W drodze powrotnej trasa biegnie nieco inaczej. Przekraczamy koło polarne i lądujemy w Kangerlusuaq, najwięksGrenlandia_sklepzym porcie lotniczym Grenlandii. Lotnisko położone jest w głębi lądu, co trochę chroni od wiejących od Atlantyku zachodnich wiatrów. Oprócz kilkuosobowej sympatycznej załogi lotniska – żywego ducha wokół. Jedynie majestatycznie mija nas terenowa taksówka. Drogi na Grenlandii są tak nieliczne, że bez wahania kupiłbym od mieszkańca osady kilkuletni samochód z przebiegiem tysiąca kilometrów. Mamy czas na zwiedzenie okolicy. Osada to nieliczne, typowo skandynawskie, kolorowe, drewniane domki. W poszukiwaniu gospodarza zwiedzamy niezamknięte, ogrzewane pokoje. Na drzwiach schroniska turystycznego szczera do bólu informacja od gospodyni „Jestem w górach i dlatego mnie nie ma”.

Mimo, że nasza wizyta jest krótka, mogę opisać szczegółowo górską okolicę. Po opowieściach Wojtka zacząłem drążyć temat i z jeszcze jednym przyjacielem, Kubą, planowaliśmy się tutaj poszwendać. Wzdłuż fiordu biegnie jedna z najbardziej wymagających tras trekkingowych na świecie. Liczy 150 kilometrów bezdroża arktycznej tundry, a jej pokonanie zajmuje zwykle dwa tygodnie. Nasza paczka to „Było nas trzech, w każdym z nas inna krew…” – moja krew na dodatek nieco starsza i wolniejsza w marszach od pozostałej dwójki, wiec przez moment się zastanawiałem, czy dam radę. Pomyślałem jednak, że w sytuacji kryzysowej mogę im się jednak na coś przydać, w końcu marynarze Kolumba też zabierali na statek żywe żółwie.

Planowana kilka lat temu wyprawa nie doszła niestety do skutku, ale jak widać marzenia czasem się spełniają. A że zwiedzam Grenlandię bez plecaka i namiotu? Nieco wyżej i szybciej, bo w minutę lotu pokonujemy odległość zajmująca dzień marszu? Że na dodatek na pokładzie prywatnego odrzutowca? Trudno, jakoś dam radę…

One thought on “Grenlandia – nie całkiem zielona wyspa”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *