Dawno temu, gdzieś w Afryce, jeden z naszych pacjentów, gdy zobaczył, jak sprytny i mały mamy sprzęt, nazwał nasz bagaż walizeczką Jamesa Bonda. I tak się u nas przyjęło i już zostało. Dobieramy nasz sprzęt według kilku istotnych dla nas kryteriów: specyfiki danej misji, wielkości i ciężaru, autonomii zasilania bateryjnego oraz wymaganych w lotnictwie certyfikatów.

Dlaczego taki sprzęt?

Dobranie właściwego sprzętu dla każdej misji jest sztuką i rytuałem.

Z jednej strony musimy mieć wszystko, co może być potrzebne. Od przewijaka i pieluch, specjalistycznych opatrunków przez obowiązkowy w każdej misji tlen i zaawansowany sprzęt i leki, które umożliwią nam prowadzenie intensywnej terapii, gdyby stan pacjenta pogorszył się nagle w czasie lotu. Ciężko chorzy ludzie, z którymi latamy, często z rzadkimi chorobami – to także specyficzne wymagania. A komfort i bezpieczeństwo zdrowotne pacjenta są dla nas bardzo ważne. Dlatego staramy się być przygotowani na różnorodne ewentualności i sytuacje.

Nasze misje to bardzo często loty transatlantyckie i nawet gdybyśmy chcieli wylądować, od najbliższego lotniska dzielą nas czasem aż 2-3 godziny. Niestety nie zawsze są to 2-3 godziny do specjalistycznego szpitala. Zdarza się, że lotniska trasowe są „in the middle of nowhere”, czyli „pośrodku niczego”. Tak jak na przykład zagubione wśród lodowców lotnisko na Grenlandii, gdzie specjalistycznej kliniki kardiochirurgii dziecięcej, ani nawet zwykłego szpitala nie znajdziemy. (O tym, czego możesz się spodziewać, lądując na Grenlandii, możesz przeczytać na naszym blogu tutaj)

Musimy się także zmieścić w określonym przez linię lotniczą limicie bagażu podręcznego. Mają tu znaczenie zarówno kilogramy, jak i centymetry walizeczek.

Ważna dla nas jest także nasza autonomia. Musimy być samowystarczalni. Nawet, gdyby w samolocie zabrakło prądu (usterka instalacji zawsze się może zdarzyć), baterie w naszych urządzeniach muszą starczyć na cały lot.

Dodatkowo, nasz sprzęt musi mieć odpowiednie certyfikaty, umożliwiające używanie na pokładzie samolotu. To skomplikowane i drogie procedury testowe, dlatego nieliczni producenci sprzętu medycznego mogą się takimi certyfikatami pochwalić.

I tu przechodzimy do zaprezentowania Wam naszego najnowszego „dziecka”, którego używamy od ubiegłego roku.

Defigard Touch 7

defigard_touch7_schiller
Defigard Touch 7

Jest to leciutki, ważący zaledwie 2,4 kilograma prawdziwy medyczny „kombajn”, Defigard Touch 7, szwajcarskiej firmy Schiller.

Nasze maleństwo pozwala monitorować liczne parametry życiowe.

Monitor 7-calowy z intuicyjnym dotykowym interfejsem

Pomiar wysycenia krwi tlenem, z wykorzystaniem bardzo zaawansowanej, opracowanej przez inżynierów w słynnej kalifornijskiej „krzemowej dolinie” technologii Massimo, pozwala zmierzyć saturację u pacjentów w ruchu oraz w warunkach niskiej perfuzji (słabego przepływu krwi przez tkanki), co zapewnia dokładność pomiaru nieosiągalną dla innych rozwiązań. Ma to dla nasz szczególne znaczenie, gdy towarzyszymy w locie dzieciom z ciężką, siniczą wadą serca i niewydolnością krążenia. Popularne, tanie pulsoksymetry mogłyby tu nie dać rady.

Jakość oddychania możemy też kontrolować za pomocą kapnografii, czyli wykresu poziomu dwutlenku węgla w wydychanym powietrzu.

Do pomiaru ciśnienia tętniczego krwi wykorzystywany jest zestaw komfortowych  mankietów, od miniaturowego noworodkowego do „olbrzyma” pozwalającego na pomiar nawet na bardzo dużym udzie.

mankiety do defigard touch 7
Mankiety do pomiaru ciśnienia Defigard Touch 7

Ciśnienie krwi może być również monitorowane non-stop metodą inwazyjną (NIBP, tzw. pomiar krwawy), przez konwerter przesyłający dane z cewnika założonego bezpośrednio do tętnicy. Używamy tej opcji, gdy transportujemy pacjentów między oddziałami intensywnej terapii.

Do pomiarów wykorzystywane są jednorazowe i wielorazowe czujniki

Możemy też mierzyć temperaturę ciała, zarówno powierzchniową, jak i głęboką, z wykorzystaniem  jednorazowych doodbytniczych lub doprzełykowych czujników.

Moduł EKG pozwala na monitorowanie pracy serca, a w razie potrzeby na wykonanie pełnego diagnostycznego 12-odprowadzeniowego zapisu elektrokardiogramu.

Pomiar EKG
12-odprowadzeniowe badanie EKG

Ale nasze urządzenie to nie tylko obserwacja. W razie potrzeby także terapia. A ściślej – elektroterapia.

Firma Schiller od dziesięcioleci wyznacza trendy w tej dziedzinie.

Fala defibrylacyjna w postaci impulsów o wysokiej częstotliwości ma dwie fazy prądu płynącego w przeciwnych kierunkach.  Dzięki opatentowanej technologii (Multipulse Biowave) wstrząs defibrylacyjny jest bardzo skuteczny i bezpieczny, a energia niezwykle niska, co ogranicza ewentualne uszkodzenia mięśnia sercowego.

Moduł defibrylacji daje bardzo szerokie możliwości leczenia zaburzeń rytmu serca

Defibrylacja może być wykonywana w tym urządzeniu w trybie manualnym, pozwalającym załodze medycznej decydować, kiedy wykonać wyładowanie i jak dobrać energię (od 1 do 200 dżuli) jak i w trybie automatycznym (AED), którego może używać każda osoba przeszkolona w zakresie pierwszej pomocy (w używaniu defibrylatorów AED szkolone są wszystkie stewardessy).

Nasz Defigard umożliwia też terapię innych niż zatrzymanie krążenia zaburzeń rytmu. Możemy nim wykonać w razie potrzeby kardiowersję i użyć urządzenia jako przezskórnego stymulatora serca.

Stymulacja przezskórna serca też jest możliwa

Wisienką na torcie jest to, że po raz pierwszy w tym monitorze/defibrylatorze zaprojektowanym do pracy w „outdorowych”, pozaszpitalnych warunkach, zastosowano ekran dotykowy z intuicyjnym interfejsem.

I to wszystko zasilane bateriami, z których jedna wystarczy na… 6 godzin ciągłej pracy!

A że lubimy, gdy podczas misji wszystko działa jak w szwajcarskim zegarku, w następnym odcinku opowiemy o innym naszym helweckim przyjacielu, Hamiltonie T1- respiratorze kliniczno-transportowym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *