Najpierw tło
Wirus wirusem, ale ludzie nie przestali chorować. I potrzebują pomocy nie tylko przy COVID -19, więc robimy swoje. W ostatnich tygodniach transportowaliśmy do USA kilkoro małych Pacjentów wraz z rodzinami, na ratujące życie leczenie.
Temat sam w sobie taki, że wystarczyłby na bestseller o dyplomacji, medycynie i lotnictwie w czasach pandemii.
I być może ktoś, kiedyś napisze o tym książkę, ale na pewno nie my, bo „dyskrecję mamy w logo” 😉
Latamy od lat z pacjentami i w naszych misjach często doświadczamy ze strony załóg dużej empatii, życzliwości i zrozumienia dla naszych nietypowych wymagań. Komfort i bezpieczeństwo pasażera-pacjenta w znaczniej mierze zależy nie tylko od nas, ale i od najwyższego profesjonalizmu personelu pokładowego. Tak było i tym razem.
Odcinek do Polski to akcja „Lot do domu”
Ze względu na sytuację epidemiczną wracaliśmy nietypowo, na „bardzo szybkiej rotacji”, czyli spędziliśmy w samolocie niemal 20 godzin, z krótką przerwą na lotnisku.
Nie wiem, prawdę mówiąc, po co w środku narastania zakażeń namawiać Polaków do powrotu do domu przez wąskie gardło terminali, rękawów, autobusów lotniskowych, kolejek do odprawy i kontroli granicznej? A przede wszystkim kilku godzin w samolocie pełnym przypadkowych ludzi, gdzie 2 metry dystansu są osiągalne tylko w klasie biznes, a na pewno nie w economy.
Faktem jest, że przez ostatni miesiąc, przez pokłady samolotów przewinęło się kilkadziesiąt tysięcy pasażerów. To liczba porównywalna z ilością miejsc we wszystkich szpitalach w Polsce.
W wąskim przejściu witają nas stewardessy. Profesjonalny makijaż zasłania maska, czerwony filtr FFP3 nawet pasuje kolorystycznie do regulaminowych barw LOT-u. Gdzieś tam pojawia się ukłucie zazdrości, o takich maskach marzą w szpitalach. Tam są wydzielane na sztuki. Ale dobrze, że chociaż personel pokładowy je dostał.
Pomiar temperatury wykonywany jest każdemu pasażerowi. Dopiero pod koniec akcji powrotów ktoś tam na górze zrozumiał, że pomiar powinien być przez wejściem do samolotu, bo w środku i w czasie lotu to już jest „po ptokach”, bo przecież: co zrobisz? Nie wysiądziesz z samolotu lecącego 10 kilometrów nad ziemią. Ani nie schowasz gorączkującego pasażera do schowka.
Zresztą, jak wiadomo, zakażony może być każdy. I nie musi mieć żadnych objawów.
„Boarding completed” i „Doors in flight and cross-check” – padają komendy. Proceduralne sprawdzenie kabiny, zapięcia pasów, foteli, safety demo i fru… lecimy.
Być może niektórzy pasażerowie uświadomią sobie przy okazji, po co jest personel pokładowy. Żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. Awaryjne lądowanie, dekompresja kabiny, pożar, zasłabnięcie pasażera, wodowanie, ewakuacja – do tego są wyszkoleni.
To lot ewakuacyjny, nie wycieczka.
Serwis będzie bardzo skromy, kanapka, woda, żadnych ciepłych napojów i posiłków, żadnego „duty free” ani alkoholu.
Załogi starają się jak mogą, są bardzo miłe. Ale wprawne oko i ucho wyczują napięcie i zmęczenie zmieszane z nutką lęku. Skrócone czasy odpoczynku w zamkniętym hotelu, przed transatlantyckim rejsem. Każde przejście po pokładzie ciasnym korytarzem między fotelami to dodatkowe narażenie, więc załoga stara się trzymać za kotarą w galey’ach.
Nam, podniebnym medykom, jest psychicznie łatwiej, wszyscy w Air Med Escort mamy do czynienia z intensywną terapią. I różne, nawet najwredniejsze mikroby w rodzaju Difficille, Acinetobacter, MRSA czy New Delhi – cóż, one po prostu są. Mycie i dezynfekcja rąk, maski, rękawiczki, fartuchy barierowe – to dla nas chleb powszedni. Umiemy się zabezpieczać, bylebyśmy tylko mieli czym…
A dziewczyny i chłopaki z personelu pokładowego? Po locie wrócą do domu, do najbliższych – partnera, dzieci, rodziców, rodzeństwa. I będą się zastanawiać: Czy przywiozę niechciany prezent? Na ile narażam najbliższych? Kto u mnie w rodzinie jest w grupie podwyższonego ryzyka? Kiedy dispatcher wydzwoni na następny lot? I czy będziemy w ogóle dalej latać? Co z pracą? Czy przetrwamy na rynku?
Te pytania widać w nieco przygaszonych oczach i trudno je ukryć pod ochronnymi okularami.
Nasza załoga wie, że wracamy na tzw. „deadhead’a”, nieco „zrąbani” po kilkunastu już godzinach w samolocie. Na chwilę ruszam się z miejsca i po powrocie na swoim fotelu zastaję kawę i mały poczęstunek – ktoś podzielił się swoją porcją załogową.
To w tych warunkach iście królewskie przyjęcie.
Lot zbliża się ku końcowi. Na chwilę przed zniżaniem jeden ze stewardów pyta:
– Będziecie teraz dalej latać z pacjentami?
Na ile tylko będzie to wykonalne, to oczywiście tak – odpowiadam, wspominając „góry”, które zostały poruszone, żeby mogły się odbyć nasze ostatnie loty.
-To dam coś panu – mówi i odpina z munduru przypinkę z sylwetką samolotu.
Dla postronnej osoby to po prostu znaczek samolotu, ale ja wiem, jak traktują te odznaki członkowie załóg. To odpowiednik wojskowej „gapy” – znak przynależeności do podniebnego klanu.
– To Dash, nie Dreamliner – mówi pan Maciej – lata ze mną po świecie od ponad roku. Ja teraz nie będę latał, ale niech lata z wami. Proszę mi tylko obiecać, że będzie latał na waszych misjach z pacjentami.
Będzie! Obiecuję!
Pięknie napisane ❤️ Załogi LOTu czytają i dziękują!
Jak zwykle rzeczowo i bardzo opisowo. Do miłego 🙂
Piękne i…smutne.